wtorek, 8 kwietnia 2014

Wiatr urywa głowę...

W pierwszym dniu pobytu w Horton in Ribbesdale miałam sobie pójść jedynie zobaczyć wioseczkę. Taki orientacyjny spacerek co i jak. Gdzie sklep, gdzie kościół, gdzie komisariat... - no takie tam, drobiazgi:) Wyszło jak zwykle.

Przed centrum informacji turystycznej (we wtorki zamknięta, a dziś wtorek), stał sobie drogowskaz. Przemknęło mi przez głowę, że właściwie... niby przygotowana nie jestem, ale ostatecznie i bez przygotowania specjalnego, w górki o wysokości niecały kilometr chyba skoczyć mogę. Co też uczyniłam.

Barni twierdzi, że... jeszcze Aston i będzie Skyfall. Ja twierdzę, że Bonda mi brakuje do kompletu.
Miałam rzecz jasna nie dochodzić na sam szczyt, bo przecież ani wody, ani czekolady nie miałam przy sobie. Ale potupałam w kierunku Birkwich Moor, czyli wrzosowiska odległego o niecałe 3 kilometry.

Nie jestem pewna czy Pennine Way można przetłumaczyć jako drogę Pennińską - dziwnie kojarzy mi się z Apenińską:) - zostawmy może zatem oryginalną nazwę. A zatem  - idę sobie Pennine Way, pięknie wyłożoną kamyczkami, wzdłuż muru kamiennego, przeplatanego, rzecz jasna, drutem kolczastym. Za murem stoją sobie owieczki i beczą. Jagnięta usiłują dostać się do jedzenia, podszczypując mamy, ale mamy jakoś niechętnie do tego cycka dopuszczają. Jagnięta skaczą, beczą, meczą, i z zainteresowaniem oglądają indywiduum, które je podgląda zza muru. 



Oszałamiającego tłumu nie ma - ot kilkoro turystów w różnym wieku, wyglądających tak, jakby właśnie zdobywali Everest - co jest zrozumiałe, bo im wyżej, tym bardziej piździ (z przeproszeniem).

Im wyżej, tym bardziej wieje. Pogoda zmienia się co pięć minut - od prześlicznego słońca, po mżawkę, aż po deszcz (nie było tylko ulewy). W takich warunkach potrzeby fizjologiczne odzywają się ze zdwojoną siłą. A tu, z przeproszeniem, nie ma gdzie się wysiusiać. Albo mur, albo ruinki - ewentualnie można przesadzić drut kolczasty i usiłować się schować za owcą. Ale jak owca odbiegnie, to nawet porządnej zasłony nie ma:) 

To tak na marginesie, ale szerokim marginesie, bo ten problem zajmował mi głowę (i nie tylko głowę) od wejścia na Pennine Way aż po koniec muru.

Skończył się mur. Chmury zasłoniły słabiutkie słońce i runął grad.

No dobra - gradzik. Niewielki. Ale zawszeć.

Skończył padać grad, wyszło słońce. I tak w kółko Macieju.



Kiedy wyszłam już trochę wyżej, widoki jakie zobaczyłam, zaparły mi dech w piersiach. Ja się wcale nie dziwię, że w tych terenach powstawały opowieści krew w żyłach mrożące (choć akurat pies Baskervillów powstał w okolicach Devon'u).  Nie zdziwiłam się też, kiedy zobaczyłam łopatę opartą o mur. Pierwsza, niekontrolowana myśl brzmiała... "Ciekawe, gdzie zakopali trupa". Taaak - w tym terenie łatwo myśleć o morderstwach:)

Do szczytu został mi jeszcze nieduży odcinek dróżki. Można było iść obsypaną kamieniami drogą, ale można było też iść ścieżką, wydeptaną w trawach połonin. Niby wiem, że to nie połoniny, ale jednak te przestrzenie przywodzą na myśl jedynie Wetlińską, Rawki i Bukowe Berdo. A właściwie, gdyby nie ten mur przeciwwiatrowy, to najbardziej przypominałyby te tereny Połoninę Bukowską i Kińczyk Bukowski. To nie jest nadinterpretacja spowodowana odgłosami serca ("co to znaczy bum, bum?"), tak naprawdę jest. Tylko że tu te przestrzenie są mniej ludne - to znaczy zdecydowanie mniej turystów można tutaj spotkać.


Z drugiej strony wietrznego szczytu Pen-y-Ghent, przed oczami pojawia się krajobraz zupełnie jak z Babiej Góry. Gdyby były tu łańcuchy, spokojnie można by było porównać zejście ze szczytu z Percią Akademików. W pewnym momencie nie wiedziałam nawet, którędy prowadzi ścieżka. Przy czym słowo "ścieżka" jest tu zdecydowanie niedociągnięciem semantycznym. Po prostu kamienie ułożone przez wiatr i wydeptane przez kilka tysięcy ludzi rocznie. Dokładnie nie wiem ilu ludzi wchodzi na ten szczyt, ale spodziewam się ilości porównywalnych z Babią Górą. Dlaczego? Otóż okolica słynie z trzech Peaków - każdy z nich ma ponad 2000 nad poziomem morza. Tylko, że stóp:) W metrach to wychodzi nie więcej niż 700 metrów. Co nie zmienia faktu, że wysokość bezwzględna jest porównywalna.

Pen-y-Ghent w pełni zasługuje na swoją nazwę. W dialekcie z Cumbrii, Pen oznacza głowę lub wzgórze. To jest w miarę pewne - zresztą, wystarczy popatrzeć na inne nazwy regionalne, w jakiejkolwiek części świata, żeby wiedzieć, że jak coś wystaje ponad normę, to musi być oznaczone specjalną nazwą. Zatem tłumaczenie pierwszej części nazwy nie wzbudza specjalnego sprzeciwu.

Z drugą częścią jest zdecydowanie gorzej. Wikipedia angielska podaje dwie opcje. Jedną jest "granica", dzięki czemu Pen-y-Ghent oznaczałoby "wzgórze na granicy" . Druga wersja optuje za wszelkimi odmianami wiatru lub wiatrów . Ponoć "gwynt" - nie mylić z gwintem- wywodzi się dla odmiany z języka walijskiego.

Po pobycie na szczycie jakoś bardziej wiarygodna wydaje mi się wersja z "Głową Wiatrów".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz